Wyniki wyborów do Parlamentu w bieżącym roku (ale nie tylko) to przede wszystkim druzgocząca klęska edukacji obywatelskiej w Polsce. Począwszy od polityków, poprzez dziennikarzy, nauczycieli, aż po twórców programów i innej maści edukatorów (patrz grafika). Prawie 50% głosów zostało zmarnowanych (nie oddanych), a partia, która wybory wygrała głosów zdobyła poniżej 20% czyli głosowało na nią około 6 mln. świadomych obywateli. Hmm, świadomych? Napisałem ten wyraz chyba trochę na wyrost. Nie mam zamiaru obrażać tu tych naprawdę świadomych, ale coś mi się wydaje, że było ich w okolicach 5 do 10%. Dlaczego? Już wyjaśniam.
Ani w mediach, ani w szkole, ani na plakatach (przed)wyborczych, ani nigdzie nie akcentuje się tego, że parlamentarzystów zarówno jednej jak i drugiej izby wybiera się po coś. Parlamentarzysta powinien być człowiekiem stworzonym do odpowiedzialnej pracy. Ciężkiej i odpowiedzialnej, a polskie wybory nie mają tego charakteru. Nie mają charakteru rekrutacji do ciężkiej i odpowiedzialnej roboty, ale są czymś pośrednim między plebiscytem popularności i konkursem krasomówczym, a ciepła posadka na Wiejskiej jest rodzajem nagrody, a nie zagonieniem do realizacji obietnic, bo skądinąd wszyscy wiedzą, że obietnice te są nierealne do spełnienia. W Polsce, w kampanii wyborczej obietnic wyborczych nie traktuje się jako zobowiązań, ale jako rodzaj licytacji, podczas której wszyscy puszczają do siebie oko. Wybiera się 'celebrytów', sportowców, dziennikarzy, artystów albo idiotów, którzy potrafią głośno i bez sensu (ale za to bardzo populistycznie) krzyczeć.
Obywatele - ci głosujący (już nieważne jak świadomie) jak i ci nie głosujący nie robią absolutnie nic, aby poprzez ruchy oddolne stworzyć realną możliwość brutalnego rozliczania wybrańców z ich obietnic, działań, a zwłaszcza zaniechań. Wręcz przeciwnie, obywatele jak stado najgłupszych baranów od 26 lat głosuje ciągle na tych samych (z drobnymi zmianami) idiotów, którzy dotąd nie zrobili nic 'by żyło się lepiej', ale z uporem godnym maniaka twierdzą, że zrobią, a wyborcy im wierzą i głosują... Błędne koło czy jakoś tak?
Może wystarczyłby po prostu drobny zapis w ordynacjach wyborczych (parlamentarnych, samorządowych, prezydenckich, etc.), że wszystkie wyborcze obietnice wiążąco opierają się na założeniu dobrej znajomości stanu państwa (miasta, gminy, etc.), co wykluczy późniejsze zwalanie winy za własną bezczynność lub nieudolność na stan pozostawiony przez poprzedników.
Wyborców i przyszłych wyborców nie uczy się krytycyzmu (mądrego, merytorycznego), asertywności, odporności na pustą agitację i demagogiczną propagandę, zaostrza się apetyt tylko na kiełbasę wyborczą, a nie na lepszą przyszłość.
W debatach i innych przedwyborczych starciach chodzi wyłącznie o retorykę: o wypowiedzenie ostatniego słowa, zapędzenie przeciwnika w kozi róg, doprowadzenie do stanu zakłopotania i - mówiąc dosłownie - o to kto komu bardziej dopierdoli. Nie chodzi w nich absolutnie o konfrontację programów i poddanie ich próbie rzetelnej oceny. Skutkiem czego, zamiast najwyższej klasy profesjonalistów kolejny raz w parlamencie mamy 'miszczów ciętej riposty' i tych, których 'ciemny lud kupił'.
A wszystko to co napisałem sprowadza się do tego, że ani aktualnie rządzący, ani nowy rząd, który niebawem nastanie, ani też partie opozycyjne, nie mają żadnego, absolutnie żadnego interesu aby poważnie traktować wyborców, a zwłaszcza się ich bać.
W pewnym sensie można nawet ogłosić zgon demokracji w Polsce.
A w temacie nowej, nadchodzącej władzy wypowiadał się nie będę, zapraszam za to do obejrzenia krótkiego filmiku - fragmentu wywiadu z ks. Józefem Tischnerem, który dawno przewidział i zdiagnozował obecną (czyli nadchodzącą) władzę w Polsce.